PRETORIANIN. Książka ta to lekko i z fantazją opowiedziana historia życia młodego legionisty rzymskiego, w którą wpleciono wątki przyjaźni z psem, wiernym towarzyszem w dobrych i złych chwilach, a także opisy doli i niedoli ludzi w mundurach rzymskiego imperium, dumnych ze swej siły, ale też zupełnie prozaicznie skazanych na walkę o życie, o przetrwanie, o własne szczęście. Tytułowy bohater oraz jego współtowarzysze przechodzą przez różne etapy na drodze ku życiowej dojrzałości, poznaje, czym jest i jak ważna jest miłość, przyjaźń i poświęcenie, a w końcu jak istotny jest wymiar duchowy życia człowieka.

„Pretorianin”, Bartłomiej Misiniec
Wydawnictwo WAM, Kraków 2008
ISBN: 978-83-7505-246-6
Liczba stron: 292
Wymiary: 136 x 210 mm

GLADIATORZY I PIRACI. Młody rzymski gwardzista, Proximus, pada ofiarą krwawych intryg cesarzowej Agryppiny. Skazany na wygnanie, dzieli los galerników. Pragnienie odzyskania wolności popycha go do gwałtownych czynów. Wznieca bunt niewolników i zamiast oficerem gwardii pretoriańskiej, zostaje kapitanem pirackiego statku.

Czy dla tych, których kocha na zawsze pozostanie zdrajcą? Czy uda mu się odzyskać honor? Czy wybranka jego serca nie odwróci się od niego?

Gladiatorzy i piraci to kontynuacja pasjonującej powieści historycznej „Pretorianin”. Akcja z wąskich zaułków starożytnego Rzymu i obozu pretorianów przenosi się na arenę amfiteatru oraz fale Morza Śródziemnego.

„Gladiatorzy i piraci”, Bartłomiej Misiniec
Wydawnictwo WAM, Kraków 2009
ISBN: 978-83-7505-429-3
Liczba stron: 214
Wymiary: 135 x 210 mm

CENTURION PROXIMUS. Zdradzony przez towarzysza Proximus zostaje pojmany i odesłany do Rzymu. Nieoczekiwanie zamiast kary otrzymuje nominację na oficera gwardii pretoriańskiej. Pierwszym zadaniem, jakie powierza mu podstępny cezar, jest rozwikłanie serii zagadkowych morderstw. Młody centurion musi wykazać się nie lada odwagą i przemyślnością. Poznaje bowiem prawdą niewygodną dla wielu znaczących osób w cesarstwie. Odkrywa też, że jego ukochanej zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo…

Czy uda mu się uniknąć krwawych intryg? Czy odzyska zaufanie Hortensji i ocali jej rodzinę?

„Centurion Proximus”, Bartłomiej Misiniec
Wydawnictwo WAM, Kraków 2011
ISBN: 978-83-7505-247-3
Liczba stron: 340
Wymiary: 136 x 210 mm

„…Tymczasem oddział był już pod wzgórzem. Najstarsze więzienie Rzymu ukazało się im przy jasnym świetle księżyca w całej swej upiornej krasie. Stanowiło twierdzę nie do zdobycia. W samym mieście tylko pałac cesarski miał większe możliwości obrony. Obwarowanie świadczyło dobitnie o obawie, jaką żywili cezarowie na przestrzeni dziejów. Niejeden z uwięzionych mógłby bowiem wyjawić kompromitujące treści dotyczące bogatych patrycjuszy, senatorów, kto wie czy nie konsulów, a nawet panującego… Być może któryś mógłby udowodnić, że cierpi tylko za poglądy, sprzeczne z racjami samego cezara. Nie wiadomo, ile zagadek kryło się za grubymi murami. Wiadome natomiast było jedno – zostały podjęte najskuteczniejsze kroki, aby tajemnice ponurego gmachu nigdy nie ujrzały światła dziennego.

Proximus zastanawiał się, dlaczego w takim razie pozwalano jeszcze żyć tak niewygodnym i niebezpiecznym skazańcom? Przecież zwykle przeciwników uśmiercano. Po chwili odpowiedział sobie sam – pewnie czasem okazywali się potrzebni, tak jak potrzebny musiał być więzień, po którego przybyli.

Pod bramą oczekiwała już piątka pretorianów. Wóz zatrzymał się i z kozła zeskoczył Agatopiusz, który zastukał donośnie trzy razy. Po jakimś czasie wziernik we wrotach otworzył się i wyjrzała para oczu.

– Czego?! – warknął strażnik, zły, iż ktoś hałasuje w nocy.

Agatopiusz nawet nie odezwał się, tylko rozwinął zwój, który przystawił przed otwór. Strażnik zerknął na pismo i okienko zatrzasnęło się z hukiem… Potężne podwoje zaczęły skrzypieć. Po otwarciu, podniesiono kratę, a później drugie, wewnętrzne wrota.

Do więzienia mamertyńskiego można było wejść – zakładając, że nie w charakterze więźnia – tylko za zgodą samego cezara. Pozwolenie to otrzymywali zazwyczaj wojskowi i zaufani dworu. Na piśmie zaś, które przedstawił Agatopiusz, widniał podpis – „Agrippina Augusta”. Dlatego też strażnik skwapliwie i bez pytań, z pomocą czterech ludzi otwarł bramę.

W końcu pięciu pretorianów, a za nimi powóz i kolejna piątka jeźdźców wjechali na środek wybrukowanego dziedzińca. Dookoła wznosiły się potężne mury, po których spacerowali ospali i rzucający koszmarne cienie strażnicy. Ściana przed nimi posiadała mnóstwo okien, a w niej znajdowała się kolejna, choć znacznie mniejsza brama prowadząca do właściwej części więzienia. Dziedziniec, na którym znajdowali się pretorianie, stanowił tylko „gościnny przedpokój”.

Za ścianą rozpościerał się kolejny, szerszy plac, wokół którego stały więzienne cele. Najwięksi jednak przestępcy umieszczeni byli pod ziemią. Misternie wydrążony system korytarzy i lochów sprawiał, iż łatwo było się w nim pogubić. Im kto był bardziej niebezpieczny, tym niżej się znajdował. Zatem długi czas oczekiwania na więźnia oznaczać mógł tylko jedno – wyprowadzany był z samego dołu, z miejsca znanego jako Tullianum, gdzie cele posiadały tylko jeden otwór w pułapie, a więc, iż należał on do najniebezpieczniejszej kategorii skazańców.

Tymczasem Agatopiusz zamienił kilka słów ze strażnikiem i ten załomotał w kolejne wrota, prowadzące na ów obszerniejszy dziedziniec. Po chwili bramę otwarto i wkroczył przez nią niewysoki, chudy i łysy mężczyzna, ubrany w szarą, dziurawą szatę sięgającą trochę poniżej kolan. Spod niej wystawały bose i kościste nogi z pozostałościami po sandałach. W ręku trzymał kaganek, którym oświetlał drogę. Nerwowy tik powodował ciągły skurcz policzka.

Strażnik podniósł kaganek na wysokość twarzy, by lepiej przyjrzeć się pismu i chłopcy zobaczyli wstrętne, owrzodzone i pomarszczone oblicze. Wyłupiaste oczy i krótki, gruby nos oraz owalna, łysa głowa dopełniały reszty. Chuderlak podniósł wzrok na szkoleniowca, po czym – widocznie go poznając – odsłonił w uśmiechu szereg popsutych, czarnych zębów.

– He, he, he – zaskrzeczał z radości – przyjechaliście po naszą księżniczkę, co?

– Skończ tę czczą gadaninę i przyprowadź ją! – odwarknął Agatopiusz.

– Tylko nie podnoś głosu!

– Lepiej uważaj, nędzniku, bym kiedyś nie musiał przyjechać po ciebie!

Strażnik zasyczał ze złości i odwróciwszy się, odszedł po więźnia. Chłopcy stali pełni zdumienia, bo ujrzeli swego szkoleniowca w zupełnie innej roli. Dotychczas sprawiał wrażenie raczej przyjaznego, choć czasem wybuchowego – o czym mogli się wczoraj przekonać – starszego żołnierza. Tu natomiast zobaczyli pewnego siebie i srogiego dowódcę. Arkadiusz wykrztusił:

– Księżniczka???

Pretorianie na koniach roześmiali się.

– Oj, ujrzycie księżniczkę, ujrzycie. Jeszcze się wam odechce! – rechotali zgodnie.

Ich śmiech nie wróżył nic dobrego. I rzeczywiście – po jakimś czasie usłyszeli wściekłe ujadanie. Agatopiusz odwrócił się i rzekł do rekrutów:

– Prowadzą już lokustę! Zabieramy ją stąd do pałacu! Gdy skończy swoje, odwozimy z powrotem. W czasie jazdy jędza nie może się wydzierać – zrozumiano? W razie potrzeby możecie użyć siły, jednak trzymajcie się z daleka, jeśli wam życie miłe. Zwiążemy ją, ale to siła obcych bogów, więc nie wiadomo co mogłaby wymyślić.

– .. a kim jest ta lokusta? – zapytał Proximus.

– Co ty, z byka spadłeś? – prychnął Arkadiusz. – Lokusta to największa trucicielka w całym imperium. Potrafi przyrządzać mikstury, które uśmiercają w kilka chwil. Z jej usług korzysta każdy z wielkich, gdy chce wysłać kogoś w lepszy świat. Skoro więc jedziemy z nią do pałacu, to zapewne na dworze coś knują.

Hałas wzmagał się – jakieś potężne psy szczekały zajadle, a kaganki zbliżały się powoli. Przejęty Arkadiusz mówił dalej cicho, by nie usłyszał go szkoleniowiec:

– Jeżeli ktoś znaczny zejdzie nagłą śmiercią, to wyjaśni nam się, po co ją zabieraliśmy.

– Więc ona robi trucizny?

– I to jakie! Mogę się założyć, że gdy zostawimy ją w pałacu, rozkażą jej zrobić jedną na zamówienie. Tylko dzięki temu, że pomaga zabijać, utrzymuje się ją wciąż przy życiu. Słyszałem o niej, lecz nigdy jeszcze nie widziałem. Już nie mogę się doczekać.

Nagle zobaczyli osobliwy orszak – oto po zewnętrznych stronach kroczyli strażnicy niosący kaganki. Obok nich szli kolejni w towarzystwie wściekle szarpiących się psów. Zwierzęta z obydwu stron obszczekiwały idącą wolno staruszkę ze skutymi nogami. Z tyłu zaś dreptał łysy strażnik, prowadząc kolejnego masywnego zbója. Konwojenci mocowali się ze zwierzętami, które – celowo głodzone – rzucały się zawzięcie w stronę kobiety w łachmanach. Siwe, długie włosy opadały tłustymi strąkami na pokrytą zmarszczkami twarz.

Agatopiusz rzucił do swoich:

– Dajcie no łańcuchy. Musimy wsadzić ją jakoś do wozu i przymocować, by nie zrobiła nikomu krzywdy. Pamiętajcie, że ona może zabić bezkarnie, bo oddaje nieocenione usługi. A wysyłanie do Hadesu to jej jedyna rozrywka…! Patrzcie – strażnicy boją się jej nawet dotknąć i dlatego wiodą z pomocą tych wyjców.

Proximus przyjrzał się dokładniej owym wyjcom… […]

 

*

 

Wiedźma wcale nie próżnowała. Jeszcze w celi włożyła do ust swego rodzaju miniaturową dmuchawkę, wykonaną z łodyżki trzciny. Wewnątrz umieściła kolec kaktusa, na którego końcu znajdowała się śmiertelna dawka. Ledwie usadowiono ją w wozie, natychmiast opuściła głowę na piersi, aby długie włosy tym bardziej zasłoniły twarz. Nikt nie mógł zatem dojrzeć jej oblicza.

Uśmiechnęła się w duchu na samą myśl o tym, jak łatwo będzie podejść tych dwóch młodych głupców. O, jakże chciała dopisać kolejny karb na ścianie swej celi… Może dziś jeden z nich zechce jej pomóc?

Zaczęła więc udawać, że się krztusi i kaszle, aby przyciągnąć czyjąś uwagę. Charczała coraz głośniej i coraz mocniej, jakby się czymś dławiła. Po chwili owo charczenie przemieniło się w odruch wymiotny.

Tymczasem woźnica, który to dosłyszał, odwrócił się i ujrzał przez wziernik, że Proximus przesuwa się na ławeczce w jej kierunku.

– Ani kroku! – wrzasnął.

– Ale ona się udusi! – odkrzyknął młodzieniec.

– Słyszysz! Natychmiast! – rozkazał twardym głosem.

Proximus posłusznie cofnął się na swoje miejsce, w sam czas, by umknąć niechybnej śmierci…

Stara bowiem, widząc że nie ma czasu do stracenia, gwałtownie uniosła głowę, odrzucając włosy do tyłu i z całej siły dmuchnęła w łodyżkę. Igła wyfrunęła w stronę młodego pretorianina, ten jednak w ostatniej chwili odskoczył, przewracając się przy tym i uderzając o podłogę, zaś kolec zaczepił się w drewnie ściany.

Lokusta patrząc na przerażone twarze, wypluła zbędną łodyżkę i wybuchła strasznym, krzykliwym śmiechem, który rozniósł się szeroko w nocnej ciszy.

Tak Arkadiusz, jak i leżący Proximus, oraz odwrócony do nich z kozła woźnica, wpatrywali się bez słowa w zwisający kolec – wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że chłopak o mały włos nie postradał życia. Wtem we wzierniku ukazało się surowe oblicze Agatopiusza, który krzyknął:

– Uciszcie tę sukę, bo pobudzi wszystkich!

Proximus podniósł się i chciał jej zakryć usta, lecz w ostatniej chwili cofnął się. Gdy zachodził w głowę, jak uciszyć staruchę, która wciąż wstrętnie rechotała, szkoleniowiec rzucił wściekły:

– No, uciszcie ją!!!

Wówczas Arkadiusz powstał, odsunął go na bok i z półobrotu strzelił pokrakę z całej siły w twarz. Kopniak ten momentalnie uciął wrzaskliwy śmiech, a lokusta zasyczała jak wąż, zwijający się po przecięciu. Z nosa zaczęła jej płynąć strużka krwi. Rozjątrzonym wzrokiem wpatrywała się w młodego rekruta, który powiedział groźnie:

– Zacharcz jeszcze raz, stara wiedźmo, a poprawię twą szpetną gębę na jeden skrzep!

– Dobrze! – pochwalił ze swego miejsca zadowolony szkoleniowiec.

Po chwili woźnica dorzucił beznamiętnie:

– A mówiłem, żeby uważać…?”.

„Venatores zostali wreszcie wywiezieni na poziom areny, podnośnik zatrzymał się i w miejscu kamiennej ściany ukazała się potężna brama. Przez znajdujące się w niej szpary prześwitywały słoneczne promienie.

Nagle wiwaty i oklaski ucichły, a donośny głos zapowiedział kolejną część widowisk. Trąby zagrały ponownie, zaś venatores zakończyli modlitwę. Leniwie otwierająca się na dwie strony brama stopniowo ukazywała im przeciwległą część trybun i coraz szerszą płaszczyznę żółtego piasku. Kiedy wrota otwarto na oścież, doctor dał hasło i wybiegł pierwszy, a za nim pozostali.

Wkrótce ostatni z gladiatorów znalazł się na arenie i dwóch strażników, którzy otworzyli z zewnątrz bramę, zamknęło ją pospiesznie, by schronić się do klatki, spuszczonej z powrotem do podziemi. Venatores zostali sami.

Textus, oślepiony blaskiem słońca, mrużył oczy i rozglądał się dokoła. Widział szarą masę, wśród której wyróżniały się śnieżnobiałe płaszcze i welony kapłanek Westy. Zwykle oprócz westalek na widowni odznaczały się także pierwsze rzędy senatorów strojnych w białe togi bramowane purpurą. Jednakże dostojni mężowie zaczynali się schodzić dopiero na popołudniowe walki ludzi.

Nieprzebrane tłumy na trybunach, wielkość areny, na której człowiek wydawał się jakże mały i nic nie znaczący, wreszcie świadomość zbliżającej się walki na śmierć i życie pochłonęły chłopca do tego stopnia, że potknął się niezdarnie i gdyby biegnący obok towarzysz nie podtrzymał go, niechybnie zaryłby hełmem w piasku.

To szczęśliwe uniknięcie ośmieszenia na początku widowiska wstrząsnęło nim do głębi. Zwykły strach i niepewność przygłuszyło inne uczucie – obawa przed przyniesieniem wszystkim wstydu.

Tymczasem cała grupa podbiegła przed lożę cesarską, by wypowiedzieć obowiązkową formułę.

 

*

 

Widząc tę nieporadność, medyk zarechotał na głos. Siedział w loży obok obydwu konsulów, pełniących tego dnia rolę przedstawicieli cezara. Przed chwilą wrócił z pobieżnych oględzin, jakie każdorazowo dokonywał po walce. I tym razem stwierdziwszy, że żadne z dogorywających zwierząt nie spełni wymagań areny, nakazał je dobić, a zwłoki odstawić do spoliarium.

Racząc się schłodzonym winem, siedział na wygodnym fotelu pod baldachimem osłaniającym cesarskie podium. Czuł się wyśmienicie. Wprost nie mógł się doczekać widoku tygrysich szczęk na czarnym czerepie młodego Murzyna.

 

*

 

Ave caesar! Morituri te salutant!

Jeden z konsulów łyknął wina i niedbale pomachał ręką na wykrzyczane pozdrowienie gladiatorów, którzy dalej stali na baczność przed lożą cesarską. Textus miał czas dokładniej przyjrzeć się uzbrojeniu towarzyszy. Stojący przed szeregiem doctor, podobnie jak Krzywonosy, dzierżył olbrzymią, prostokątną tarczę w jednej, a długą dzidę w drugiej ręce.

Obaj mieli jeszcze u pasa miecz. Na ich hełmach znajdował się cienki, ale wysoki, stożkowaty kolec, dzięki czemu mogli się z dala rozpoznać w zamęcie walki. Ciała łuczników opinały czarne, idealnie dopasowane zbroje, cienkie, ale bardzo wytrzymałe. Do obrony venatores używali tarcz. Sam Textus jako jedyny z całej grupy miał na hełmie metalowy grzebień. Chłopak zbroją odróżniał się nieco od pozostałych, tak aby wszyscy mogli dawać na niego lepsze baczenie. Mimo to czuł się wreszcie jednym z nich. Był gladiatorem!

Wystrój areny zdecydowanie różnił się od tego, w jakim odbywały się popołudniowe walki. Wysypany piaskiem plac urozmaicały głazy oraz sztucznie urządzone sadzawki, otoczone przez krzewy i drzewa, które miały przypominać dżunglę. Chłopak zwrócił jeszcze uwagę na leżące w niedalekiej odległości od trybun wysokie, drewniane urządzenie do płoszenia kotów, którego ramiona po rozruszaniu obracały się wokół osi pionowej.

Trębacze zagrali donośnie i zanim bramy i klatki pootwierano na dobre, venatores rozbiegli się po arenie. Doctor krzyknął na Textusa i podbiegł razem z nim ku cochlei, gdzie nakazał mu, by bez przerwy kręcił korbą. Krzywonosy tymczasem zdążył już ustawić  się niedaleko i przyjąć pozycję bojową. Po chwili doctor przywarł do niego plecami i wypatrywał niebezpieczeństwa z przeciwnej strony.

To wkrótce nadeszło: dwa olbrzymie tygrysy wypędzone zostały z klatki. Matka i syn, obydwa wygłodniałe, równie agresywne. Na widok wprawionej w ruch maszynerii zwierzęta uskoczyły w bok, ale tylko na moment. Bowiem gdy ujrzały, że na dłuższą odległość nie może uczynić im krzywdy, ruszyły na znajdujących się najbliżej ludzi.

W tym czasie łucznicy znaleźli dobry punkt na otoczonym przez drzewa głazie, pod którym stanęli na warcie ich strażnicy z obnażonymi mieczami. Oprócz tygrysów na arenę wypuszczono całe stado pum i dwa byki. Głodne pumy od razu napadły watahą na jednego byka, do czego podjudzili je dwaj gladiatorzy. Podczas kiedy atakowały olbrzyma, łucznicy celnymi strzałami uśmiercali je, jedną po drugiej.

Kilka kotów walczyło z pozostałymi venatores, którzy osłaniali się tarczami, starając się zadawać wygłodniałym, a przez to jeszcze bardziej rozjuszonym zwierzętom celne ciosy.

Przy cochlei młodszy i pewny siebie tygrys zaatakował doctora. Krzywonosy wpatrywał się w bardziej doświadczoną matkę. Tygrysica, pomrukując gniewnie, przechadzała się przed nim dumnym krokiem, demonstrując swą potęgę. Za plecami słyszał odgłosy pazurów prężnego kota uderzających o tarczę i prychnięcia, które wydawał za każdym razem, gdy zdołał uciec przed ciosem doctora.

Matka po chwili uniosła łeb do góry i wydała z siebie przeraźliwy ryk, po czym z niesamowitą gibkością znalazła się nad gladiatorem. Krzywonosy nie zdołał powstrzymać impetu i przewrócił się na plecy, ciągle jednak trzymał mocno tarczę, dlatego tygrysica zdołała jedynie podrapać go ostrymi pazurami.

Po drugiej stronie doctor zranił kota w łapę, przez co ten z wściekłym pomrukiem odskoczył na dalszą odległość. Doctor wykorzystał to, by odwrócić się na moment, i ujrzał upadającego towarzysza. Nie namyślając się długo, cisnął włócznią w przygniatającą Krzywonosego tygrysicę. Nie czekał, by zobaczyć, czy trafił do celu, gdyż miał do czynienia z równie groźnym przeciwnikiem. Tygrys mimo bólu nie dał za wygraną. Jego kolejne ataki były już jednak mniej dokładne, gdyż kulał z powodu krwawiącej łapy. Doctor wyciągnął miecz i ruszył do walki. Kiedy tygrys napierał, gladiator bronił się tarczą i od razu wyprowadzał cięcie, które wciąż przecinało tylko powietrze. W chwilę później zza jego pleców dzida, przelatując tak blisko szyi, że aż poczuł pęd powietrza, trafiła prosto w otwartą paszczę zwierzęcia, które zakończyło żywot, dobite jeszcze przez doctora. Nie musiał się on nawet odwracać, by wiedzieć, iż towarzysz odwdzięczył mu się podobną przysługą.

Textus patrzył oczarowany. Aż podskoczył z radości na widok niecodziennego przedstawienia, jakie zafundowali widzom jego dwaj przyjaciele. Z trybun rozległy się wiwaty i oklaski dla solidarnych venatores. Wkrótce jednak miało się okazać, że najgorsze

dopiero przed nimi…

Tymczasem gladiatorzy sprawnie rozprawili się z pozostałymi bestiami. Jeden z byków został zagryziony przez pumy, które z kolei uśmiercili łucznicy, a z drugim poradzili sobie trzej działający jednocześnie gladiatorzy. Kiedy zwierzęta leżały zbroczone krwią, a widzowie oklaskiwali wojowników, ci ocierali pot z czoła, nie osłaniało ich bowiem specjalne zadaszenie, chroniące przed słońcem całą publikę.

To, z czym przyszło im się zmierzyć do tej pory, miało się jednak okazać zaledwie rozgrzewką. Na arenę wbiegli już niewolnicy – wśród których Textus dostrzegł wielu swoich znajomych – by uprzątnąć zwłoki. Młodzi chłopcy, którzy znali Murzyna od lat, nie patrzyli nań z podziwem, czego się spodziewał, lecz podśmiewali się ukradkiem podczas pracy. Textus nie rozumiał, o co im może chodzić, lecz wkrótce się domyślił.

Siedząc bowiem w cochlei, wzbudził swą postawą niechęć wśród publiczności, która z początku to jego dziwne zachowanie wzięła za jakąś niezrozumiałą taktykę, a po pewnym czasie uznała go za pospolitego tchórza i zaczęła wygwizdywać. Owych gwizdów podekscytowany chłopak z początku nie słyszał, lecz kiedy nieco ochłonął i zerknął na najbliższą część trybun, pojął wszystko. Wrogie gesty, jakimi wygrażano mu z widowni, mówiły same za siebie.

Poczuł się niepotrzebny i upokorzony. Ta presja, wywierana nań przez wszystkich, stała się przyczyną jego rozpaczliwej próby dowiedzenia własnej wartości…

Tymczasem służba za pomocą koni ściągnęła cielska byków i kotów, a kałuże krwi zasypano świeżym piaskiem. Niewolnicy szybko umknęli z areny i trębacze zatrąbili po raz kolejny.

Przez dłuższą chwilę za kratami amfiteatru nic się nie działo. Trybuny ucichły w oczekiwaniu. Venatores czekali także. Trwało to dosyć długo, wzmagając napięcie u gladiatorów i widzów.

To, co stało się później, zaparło młodemu Murzynowi dech w piersiach. Wszystkie znajdujące się naokoło areny kraty pootwierano i wybiegły z nich lwice. Textus nie mógł ich zliczyć, tak szybko się przemieszczały.

Wkrótce z klatek zaczął unosić się dym. To służba amfiteatru ogniem wyganiała oporne samce, które nie chciały wyjść na arenę, czy to z lenistwa, czy przez przeczucie zbliżającej się śmierci. Jednak zwyciężył głód: lwy nie jadły już od długiego czasu, dręczone

przy tym przez dwunożne stworzenia, których sporo znajdowało się teraz na arenie. Nozdrza ich drażnił słodkawy zapach krwi, unoszący się z powierzchownych ran, jakie venatores odnieśli na początku występu.

Bestie wkrótce zaczęły napierać, a tu jeszcze otwarto największe wrota i wjechał kryty wóz, zaprzężony w dwa konie, które nijak nie chciały słuchać woźniców i ledwie biczami udało się je zmusić, by dotarły na środek. Widzowie byli przekonani, że niepokój rumaków wywołany jest przez obecność lwów… Tymczasem bramę zamknięto na powrót, aby żaden kot się nie wydostał.

Jeden z woźniców rychło zsiadł i odbił blokujące kliny z jednej, a potem z drugiej strony, aż jedna ściana wozu opadła i na arenę wysypało się mnóstwo kolorowych, różnych rozmiarów węży. Czegoś takiego dawno nie oglądano. Całe to plugastwo rozpełzło się dookoła, utrudniając skupienie gladiatorom, którzy musieli stawiać czoła lwim paszczom i nieustannie patrzeć pod nogi.

Woźnica nie zdążył wsiąść z powrotem. Konie – już dotychczas śmiertelnie przerażone – pognały na oślep, byle najdalej od kłębowiska gadów, lecz wpadły wprost pod pazury wygłodniałych lwów, które zostawiły stawiających opór ludzi. Nie minęło wiele czasu, a oba śnieżnobiałe rumaki leżały odarte ze skóry. Rozpaczliwy kwik obdzieranych żywcem zwierząt wywołał na widowni wielkie poruszenie.

Drugi z woźniców zdołał wcześniej zeskoczyć z rozpędzonego wozu i wykorzystując to, że lwy zajęte były napełnianiem pustych żołądków, ruszył w stronę zamkniętej bramy, przy której czekał już jego towarzysz, walący w nią z całej siły. Kiedy dobiegł, w mig zrozumiał pułapkę, w jaką obydwaj zostali wciągnięci. Mieli bowiem stać się dodatkową, niezapowiedzianą atrakcją widowiska. Przez szparę pod bramą służba wypchnęła im dwa miecze. Ze strony publiczności odezwały się gromkie brawa i szyderczy śmiech.

Woźnice spojrzeli na siebie, a widząc podchodzące ku nim wolnym krokiem lwy i dobrze pamiętając sceny, które nieraz musieli tu oglądać, objęli się serdecznie, po czym podnieśli miecze i przebili się nawzajem. Publika zawyła z dezaprobatą…”.

”Krew, pełno krwi i poplamione nią ściany i meble składały się na obraz nie z tego świata. Wespazjan klęczał nad zwłokami, ze stężałą twarzą badając okaleczone ciało, Proximus zaś co jakiś czas potrząsał głową, próbując odegnać senność i zmęczenie po szalonej jeździe do Rzymu. Było tuż nad ranem, lada moment słońce miało zaświecić w klatkach gladiatorów.

Rozciągnięty na ziemi Dzik wydawał się jeszcze potężniejszy niż za życia, a rysy jego twarzy stały się bardziej srogie. Sztywne, pokiereszowane ciało w zakrwawionej tunice wyglądało okropnie. Choć widok trupów dawno przestał robić wrażenie na młodym centurionie, to niedobrze robiło mu się na myśl, że legat musi beznamiętnie dokonywać oględzin zmarłego, który był mu tak bliski.

Obryzgana krwią kwatera procuratora w ludus tylko potęgowała mdłości, więc odruchowo sięgnął po wino.

– Zostaw to! – warknął milczący dotąd Wespazjan.

Proximus bez słowa odłożył zatruty być może dzban i wytarł dłoń. Chwilę potem jeden ze strażników amfiteatru zniknął za drzwiami, by usłużnie wrócić z dwoma kubkami wody. Centurion od razu wychylił swój duszkiem, a dopiero później napotkał surowe spojrzenie zwierzchnika, który odtrącił oferowany mu napój, rozbryzgując wodę.

– Panie… – zmarszczył czoło zaskoczony strażnik. – Nas chyba nie podejrzewasz?

– Podejrzewam cały przeklęty świat, łącznie z tobą, psie! – Wespazjan schwycił żołnierza za gardło i przyparł go do ściany, tak że nie mógł się poruszyć ani nawet oddychać. – Jak mogliście do tego dopuścić?! W jego własnej kwaterze!!! – grzmiał legat, rzucając żołnierzem o ziemię. – Zapłacicie za to łbami, już ja się postaram! Leżący masował obolałą szyję, próbując coś z siebie wydusić:

– Panie, my przecież…

– Co zrobiliście od tego czasu? – przerwał mu dowódca.

Żołnierz wymienił przestraszone spojrzenie z kompanem, który akurat pojawił się w drzwiach, zaalarmowany hałasem.

– Sprawdziliśmy teren… – bąknął nowo przybyły.

– Sprawdzili teren, słyszałeś? – Wespazjan zamglonymi z gniewu oczami popatrzył na Proximusa, po czym ryknął do żołnierzy:

– Czyli co?!

Zaskoczeni zaczęli mieszać się w zeznaniach, z czego szybko wynikło, że poza zawiadomieniem legata straż amfiteatru nie uczyniła nic więcej.

– Ależ panie – tłumaczyli na swoją obronę – w instrukcjach, jakie wydał nam procurator, wyraźnie było powiedziane, że gdyby coś mu się stało, mamy powiadomić wyłącznie ciebie. Widocznie czegoś się obawiał i…

– Nie ucz mnie, psi synu! Zamilcz!!! – wrzasnął rozjuszony dowódca, wracając do oględzin.

Szukał przede wszystkim śladu, który mógłby go doprowadzić do zabójcy, ale starał się przy tym zapamiętać każdą, najmniejszą nawet ranę, by później w równie okrutny sposób odpłacić temu, to zamęczył legionistę. Co jakiś czas dotykał też głowy Dzika w geście, który przypominał głaskanie.

Proximus zmrużył oczy, marząc, by na powrót znaleźć się w willi senatora. Malownicze Baje, z całym swym przepychem i panującym tam słodkim lenistwem, wydawały mu się teraz nieosiągalnym szczęściem. Pamiętał, jak przerwano im drzemkę, która przeciągnęła się do zmroku, kiedy zziajany posłaniec z Rzymu zaczął gwałtowanie domagać się rozmowy z legatem. Potem dłuższą chwilę szeptał mu coś na ucho, ale Wespazjan nie dał poznać, jak strasznie dotknęła go ta wiadomość. Gajusowi powiedział tylko, że natychmiast potrzebuje rączych koni.

– Oby bogowie zawsze byli po waszej stronie – pożegnał ich senator, gdy opuszczali posiadłość. – I niech zabójca… niech zginie straszną śmiercią!

– Przysięgam ci, że będzie kwiczał jak zarzynane prosię… – zazgrzytał Wespazjan, nie patrząc na gospodarza.

Część drogi pokonał bez odzienia, w samej tylko przepasce, by ochłodzić umysł i nerwy. Po dotarciu do Rzymu, blady i wściekły, ale z kamienną twarzą zajął się badaniem poharatanego ciała i całego pomieszczenia. Proximus obserwował jego pracę, aż nagle uderzył się w czoło i krzyknął:

– Psy!

Wespazjan spiorunował go wzrokiem, więc centurion dodał:

– Psy z obozu! Zabójca musiał zostawić ślad…

Teraz zwierzchnik zrozumiał i rozkazał mu czym prędzej udać się do castra praetoria. […]

*

– Wespazjan poczuł krew, teraz wam już nie odpuści, głupcy – rzekł starszy mężczyzna do barczystego żołnierza.

– Zaklinam się po raz kolejny, że nie mamy z tym mordem nic wspólnego. I przestań mi to wmawiać!

– A z poprzednimi też nie? – spytał kpiąco starzec.

– Ktoś próbuje nas w to wplątać, wykorzystując sytuację – tłumaczył mężczyzna, zbywając machnięciem dłoni kąśliwość rozmówcy.

– Tych chrześcijan można byłoby wytłuc przy okazji, ale nikt nie będzie tak głupi, żeby uwierzyć, że mordowali ludzi, skoro gorliwie wierzą, że lada dzień nadejdzie koniec świata.

– Znam kilku z nich, to mądrzy i bardzo roztropni ludzie. W ich religii pełno niedorzeczności, niemniej wydają się wierzyć w swojego Boga na przekór temu wszystkiemu. A taka świadomość oznacza działanie rozumne… Wracając jednak do sprawy – symbol ryby, który widziałeś dziś w amfiteatrze, wypalono właśnie po to, aby był widoczny. Ktoś chce zrobić na złość uczniom proroka z Galilei albo też odwrócić od siebie uwagę. Możliwe jest też trzecie wytłumaczenie, że jacyś ludzie po prostu starają się wprowadzić zamieszanie, by pokrzyżować naszemu legatowi plany. A komu najbardziej zależy na tym, by Wespazjan skompromitował się i musiał przyznać, że nie rozwikłał całej sprawy?

– Zdaje się, że twojemu tłustemu wychowankowi. Wracaj lepiej do niego z rozprawką albo wierszem, bo zaczynasz mi już działać na nerwy.

– Nie obruszaj się, tylko słuchaj mądrzejszego – spokojnie i bez cienia wyższości powiedział starzec. – A jeśli będzie potrzebny ktoś silniejszy i zwinny, to ty będziesz rozkazywać, a ja będę słuchać. Tylko dzięki temu, że się uzupełniamy, możemy jako tako kierować państwem… Neron nie zapomniał Wespazjanowi, że kiedyś publicznie wyśmiał muzyków i poetów jako zniewieściałych kastratów, niegodnych nawet miana mężczyzny. Dlatego, choć mnie się do tego nie przyzna, ze wszystkich sił będzie mu chciał przeszkodzić. Wiem, że swego czasu twoi chłopcy maczali palce w tej masakrze, by odwrócić uwagę od zagrożenia ze strony piratów…

– Czy ty wreszcie… – próbował przerwać żołnierz, ale starzec kontynuował:

– Wtedy to nie było złym pomysłem. Znajdź ludziom realne kłopoty za rogiem, to przestaną się martwić zagrożeniem majaczącym gdzieś na rubieżach. Sam poparłbym to rozwiązanie, gdyby ktoś mnie łaskawie wtajemniczył. Zamiast tego jednak musiałem dowiadywać się wszystkiego od zauszników… Tak czy siak, jeśli nie wy, to ktoś inny próbuje teraz narobić bałaganu. I nie wykluczam, że robi to w porozumieniu z władcą. Ale nawet jeśli tak jest, to ponieważ sami wzięliście udział w tej „zabawie”, odpowiadacie także

za jej wyciszenie, nim zupełnie wymknie się spod kontroli. Nie wiem, jak zamierzasz to rozwiązać, ale zrób to dobrze i szybko. Zacznij od znalezienia tego, kto wrócił do zabijania. I zrób to, zanim odnajdzie go Wespazjan i pożre żywcem, razem z tobą oraz wszystkimi zamieszanymi w tę historię z mniej lub bardziej słusznych powodów.

Cienie na wymalowanej ciepłymi kolorami ścianie rozeszły się w przeciwnych kierunkach. Barczysty ruszył do wyjścia, a chudy w kierunku cesarskich komnat.”